Na moim “twardym dysku” były rzeczy, z którymi musiałam się rozliczyć i które musiałam zmienić – mówi Jolanta Fraszyńska, aktorka, jedna z bohaterek książki Doroty Goldpoint “Serce nie ma zmarszczek”*.
Obchodziła pani niedawno 51. urodziny.
Przyjechała do mnie znajoma i mówi: “Jola, moja koleżanka ma dokładnie tyle samo lat co ty i ma oznaki depresji”. Niektóre kobiety, przekraczając pięćdziesiątkę, uważają, że to czas żegnania się z urodą. Że to, co zewnętrzne, odchodzi bezpowrotnie i nie ma na to siły – możemy się starać, możemy sobie aplikować przeróżne dobrodziejstwa kosmetologii, które – stosowane we właściwych proporcjach – popieram. Ale nie o to chodzi.
A o co?
Co ja robiłam od 30. roku życia? Zawsze uchodziłam za dziewczynę, kobietę, sympatyczną, wesołą, filigranową. Taką śliczną, o miłej powierzchowności. Musiałam odejść od tej łaskawej zewnętrzności i dokopać się do mojej prawdziwej mocy. Do tego, że przez wiele lat gromadziłam doświadczenia i doszłam do etapu “wiedźmy”, czyli kobiety wiedzącej.
Jest pani wiedźmą?
Oczywiście, w tym znaczeniu jestem. Jestem kobietą po przejściach. Gdy zamieni się wszystkie doświadczenia w życiową mądrość, nagle w oku pojawia się życzliwość wobec młodości. Jeśli w parze z nią idzie jeszcze życzliwość dla otoczenia, świata – to jest cudnie.
Bo niektórym kobietom mogą się na widok młodszych zaciskać ze złości usta.
Pani się nie zaciskają.
Napisałam nawet trochę prowokacyjny post na Facebooku i Instagramie: “Dzisiaj kończę 51 lat. Jestem coraz piękniejsza, coraz bardziej odważna, jestem mocarna, jestem świadoma. To jest mój kierunek. Wszystkim dojrzałym kobietom życzę miłości do siebie i obfitości zewsząd”.
Oczywiście osoby, które czytały, że “jestem piękniejsza”, mogły pomyśleć, że trzeba odwagi, żeby tak o sobie napisać. Mnie nie chodzi li tylko o piękno zewnętrzne. Chodzi mi o takie, którym emanują czasem 89-latki, mające w sobie całe tony akceptacji, zrozumienia, dystansu. Mają ten błysk w oku i mnóstwo “czułości”, cytując naszą noblistkę Olgę Tokarczuk.
Jestem gotowa, by mówić kobietom, że zmianę koniecznie należy zacząć od siebie. Bo też jestem dowodem na to, że to się absolutnie opłaca.
O jakiej zmianie może mi pani opowiedzieć?
Przyszłam na świat w konkretnej rodzinie, w konkretnej konstelacji. Miałam młodą mamę, nie miałam ojca, żyłam w takiej, a nie innej mieścinie. To sprawiło, że na moim “twardym dysku” były rzeczy, z którymi musiałam się rozliczyć i które musiałam zmienić. Nie wierzyłam w siebie, potrzebowałam potwierdzenia poczucia własnej wartości. Bez przepracowania tych braków nie byłabym dzisiaj tą osobą, którą jestem.
Mama urodziła panią bardzo młodo.
Moja mama była z rocznika 1950. Moja siostra przyszła na świat w lutym 1967 roku, a ja w grudniu 1968. Rodziłyśmy się w małej mieścinie, raz po razie, miałyśmy dwóch ojców, którzy wypięli się na córki. W tamtych czasach. Nie brakowało plotek, domysłów, jakiejś tajemnicy.
I pomyślała pani, że im wszystkim pokaże, na co ją stać?
Myślałam wtedy, że jeżeli będę panią z telewizora, taką Jolą, którą wszyscy znają, podziwiają, to będę coś znaczyć. Dużo później zrozumiałam, że to nie wszystko, że to rekompensuje jakąś część. A żeby poczuć pełnię, prawdziwą swoją wielkość, dobrze, gdybym rozliczyła się z tym głęboko osadzonym wstydem, poczuciem bycia gorszą i z wątpieniem w siebie. I nie chodzi tu o efekt jakiegoś nabzdyczenia czy bycia pyszną. Bo czy widzi pani we mnie osobę nieskromną?
Nie!
Powiem pani dlaczego. Ja po prostu uwielbiam zwyczajność, autentyczność i szczerość. Traktuję aktorstwo jak każdy inny zawód, a jeszcze mam do tego talent. I to jest piękne!
Dostawałam dobre recenzje, dostawałam nagrody, dostawałam uznanie widzów i nadal czułam brak. Ta rozmowa jest po to, żebyście, drodzy czytelnicy, uświadomili sobie, że jeśli macie podobnie, to możecie coś z tym zrobić, sięgnąć po odpowiednią lekturę albo pójść po wsparcie do specjalisty. Ja tak robiłam.
Czyli poszła pani do terapeuty?
Tak. Byłam jedną z pierwszych osób publicznych w Polsce, które otwarcie mówiły, że poszły na terapię. Jestem Dorosłym Dzieckiem Alkoholików, jak większość populacji w naszym kraju, moje wybory życiowe były zdeterminowane właśnie takim uwarunkowaniem. Byłam absolutnie wyczulona na potrzeby innych, moje były w zaniedbaniu. Klasyk. Ja ratownik, ja wybawca.
Co się takiego wydarzyło, że pani poszła na terapię?
Miałam bardzo silne napady panicznego lęku. I to takie, które utrudniały mi bycie na scenie. Przez 20 lat korzystałam z przeróżnych terapii, warsztatów, szkoleń. Czytałam odpowiednie rozwojowe lektury. Dziś wiem, że chodzenie do terapeuty jest ważne. Dla mnie było, to bardzo istotny pierwszy krok po siebie – dostajemy czyjąś uwagę, być może po raz pierwszy ktoś nas słucha, a my mówimy. Jednak obecnie jest bardzo dużo innych narzędzi, po które możemy sięgnąć. Często efektywniejszych.
Pułapka terapii może polegać na tym, że będzie ona trwać bez końca. A przecież w pewnym momencie trzeba uznać, że już jesteśmy dorośli, świadomi i bierzemy sprawy w swoje ręce. Gdyby szkoła, edukacja nastawione były bardziej holistycznie i fundowały nam wiedzę o emocjach i o tym, jak są ważne dla naszego zdrowia, pewnie bylibyśmy mniej wykoślawionym narodem.
Pani, mimo pracy nad sobą, nie zdarzały się momenty zwątpienia?
Pewnie! Jestem normalnym człowiekiem i daję sobie prawo do całej palety odczuć. Ale teraz, gdy budzę się zmęczona albo w gorszym samopoczuciu, wiem, jak się o siebie zatroszczyć. Wybieram z ofert zawodowych te, które mnie wzmacniają, a odrzucam te, które mnie osłabiają.
Nie mam wśród znajomych osób, które narzekają. Nie jestem niczyją spluwaczką. Jeśli ktoś chce mi coś powierzyć, mogę wysłuchać, mogę coś doradzić raz czy drugi. Jeżeli jednak ta osoba przychodzi kolejny raz i nic nie zmienia w swoim życiu, odpuszczam. Nie otwieram się na takie przyjaźnie, wybieram takich przyjaciół, znajomych, z którymi wymieniam się czymś budującym, pozytywnym. Takie relacje mnie interesują.
Wracając do aktorstwa – usłyszała pani kiedyś, że jest za stara do jakiejś roli?
Nie, ale tak się złożyło, że po roli Małgorzaty Riedel w “Skazanym na bluesa” przez ponad 10 lat nie zaproponowano mi w filmie nic nowego i nie zapraszano mnie na zdjęcia próbne. Tak bywa. Lubię “Skazanego na bluesa”, lubię rolę Gośki Riedel. Była nominowana do Orła, dostałam za nią Złotą Kaczkę. Uważam, że co najmniej dwie sceny z tego filmu śmiało mogłabym umieścić w międzynarodowym CV. Tymczasem po tej roli zrobiło się cicho.
Jak pani myśli – dlaczego?
Być może jest to związane z moimi warunkami. Jestem nieadekwatna do wieku – wyglądam na mniej lat niż mam. Teraz w serialu “Leśniczówka” gram kobietę młodszą ode mnie o 10 lat [Katarzynę Ruszczyc – przyp. red.].
Pani wygląda młodziutko.
To kwestia kamer i światła. One robią czasem tak, że wyglądam na swoje lata. I śmiało mogę grać 50-letnie kobiety.
Bywa, i pewnie sama pani zna takie przykłady, że aktor po ważnej nagrodzie nagle nie dostaje propozycji. I to nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Bywa też odwrotnie – ktoś zostanie zauważony i nagrodzony, i maglują go aż do przesady. Bez umiaru. To kwestia wyobraźni twórców, okoliczności, mody na kogoś.
Co pani robiła w czasie tego przestoju w kinie polskim?
Przez cały czas aktywnie pracowałam w teatrze. Grałam sporo w teatrze komercyjnym, bo nagle zaczęłam świadomie decydować o tym, w jakim repertuarze chcę się pojawić. Zdecydowałam się na taki teatr, który nie dokłada się do dołowania ludzi. Nie daje widzom pieczęci: “Patrzcie, jakie to życie jest ciężkie”. Albo: “Patrzcie, jak my, twórcy, broczymy, broczcie z nami”. Ja chcę się przyczyniać do pozytywnego czucia i myślenia, i odkrywania piękna tego świata.
*Dorota Goldpoint stworzyła też projekt “The Inner Power” ze zdjęciami Marleny Bielińskiej. Projekt i książka mają uświadomić kobietom, że dojrzałość to potencjał, a nie obciążenie.
Pełny artykuł dostępny na stronie gazeta.pl.